ROZDZIAŁ 1 - PIERWSZA ŚMIERĆ

 


KIEDYŚ

Obserwując moje życie z boku, każdy jednogłośnie stwierdziłby, że nie byłam dobrym dzieckiem albo, że byłam nim, ale przez tak krótki okres czasu, że niektórzy zastanowiliby się, czy to realne wspomnienie, czy pamięć płata im figle.

Od śmierci moich rodziców mijały lata, a ja miałam wrażenie, jakby mój świat runął w tamtej chwili i odszedł razem z nimi. Pozostałam tylko ciałem na tej planecie, a mój duch błąkał się poza nią, szukając dusz, których nie było już przy mnie. Ciało wciąż dorastało i przeobrażało się w coraz piękniejszą formę kobiety, a wewnątrz czułam się nieustannie jak sześcioletnia dziewczynka, która nie umie zrozumieć, że rodzice odeszli na zawsze. 

 Jako małe dziecko nie wiedziałam, co się dzieje i dlaczego rodzice mieliby nie wrócić. Mama zawsze była ze mną - nie pracowała, zajmowała się domem. Tata dbał o fundusze rodziny, jednak każdą wolną chwilę spędzał z nami. Bardzo angażował się w zabawy ze mną: budowaliśmy twierdze z klocków, bawiliśmy się lalkami albo udawaliśmy czarodziejów i biegaliśmy z różdżkami po domu. Do tej ostatniej zabawy często dołączała się mama, bo była fanką Harrego Pottera, którego puszczała mi od małego. Oczywiście, szybko podzieliłam jej fascynację i bezwarunkowo zakochałam się w świecie magi, chociaż nie rozumiałam jeszcze wszystkiego, co działo się w tym filmie. Mama włączała mi głównie pierwszą część podkreślając, że na pozostałe jestem jeszcze za mała. 

 Rodzice zazwyczaj razem utulali mnie do snu i wspólnie czytali bajki, które wymagały podziału ról. Tata naśladował jedną postać, mama zaś kolejną. Zmieniali głosy i rozbawiali mnie.

 W dorosłym życiu dotarło do mnie, jak dobranym małżeństwem byli moi rodzice, i jakie mieli szczęście, że trafili na siebie. Niewielu ludzi tak się dogadywało i wspólnie angażowało w wychowanie dziecka i w związek. Oni naprawdę cieszyli się z tego, że zbudowali swój mały kącik, w którym byłam ich najukochańszym promyczkiem. 

Z racji tego, że mama nie realizowała się zawodowo, a zajmowała się domem, niemalże każdego dnia wyciągała mnie na spacery albo na przejażdżki autem, gdzie odwiedzałyśmy jej przyjaciółki, które także opiekowały się dziećmi, albo zajeżdżałyśmy w odwiedziny do dziadków. Mama zawsze znalazła nam jakieś ciekawe zajęcie: organizowała wypady na plac zabaw ze swoimi przyjaciółkami i ich dziećmi, urządzała pikniki, jeździłyśmy rowerami albo bawiłyśmy się w piaskownicy. Kiedy przychodził weekend, również tata dołączał się do tych czynności.

Gdy dziadkowie oznajmili mi, że „mama i tata nie wrócą, bo Pan Bóg zabrał ich szybciej do swojego domu w Niebie” i, że będę mieszkać z nimi, wpadłam w szloch. Nie rozumiałam, co to znaczy, że Pan Bóg zabrał ich do Nieba i czym to Niebo właściwie jest, ale sam fakt tego, że miało ich ze mną nie być, doprowadził mnie do rozpaczy.

Dziadkowie przenieśli moje rzeczy z rodzinnego domu i urządzili mi sypialnię w pokoju, który należał do mamy w latach jej młodości. Ciotka Ewa również poczuła się w obowiązku, by zadbać o swoją siostrzenicę i doglądała do mnie w każdej wolnej chwili, kupując zabawki, które miały wypełnić pustą przestrzeń pokoju.

Nie wierzyłam dziadkom, że rodzice nie wrócą. Nie chciałam w to wierzyć. Mama nie spuszczała mnie nigdy z oczu, a tata uwielbiał spędzać ze mną czas. Zawsze czułam ich bliskość. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogę ich już nigdy nie zobaczyć i jako dziecko nie rozumiałam, jak długie to „nigdy” miałoby być. 

Skoro Pan Bóg stworzył świat to mógł zrobić w nim wszystko. Liczyłam, że wypuści rodziców z tego całego Nieba i odda ich mnie, bo bardzo ich potrzebowałam i tęskniłam za nimi z całego serca.

  Modliłam się do niego każdej nocy i prosiłam o to, żeby wrócili.

Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej dostrzegałam ich nieobecność: brakowało mi krzątania się mamy po kuchni, czy wymykania się taty przed dom na papierosa. Kiedy dziadkowie czytali mi bajki, robili to zupełnie nie tak, jak trzeba: nie umieli naśladować głosów, dzielić się rolami. Pewnego dnia rozpłakałam się mówiąc, że chcę, aby mamusia i tatuś czytali mi do snu. Dziadkowie spojrzeli na mnie z politowaniem. Babcia przytuliła mnie do siebie. Nie skomentowali tego. Znali rzeczywistość, z którą ja nie umiałam się uporać.

Każdą wolną chwilę spędzałam na parapecie z oczami wbitymi w piaszczystą drogę za oknem czekając, aż wrócą.

— Dziecinko, idź już spać. Oni nie wrócą. — Prosiła wyraźnie zmartwiona babcia.

      Kiedy jej prośby i ponaglenia nie przynosiły skutku, odpuszczała i rozkładała ręce mówiąc, że nie będę mogła spędzić całego życia przy tym oknie.

      Ale ja nie chciałam spędzić go w żadnym innym miejscu i słysząc takie słowa, tym bardziej zapierałam się, że nigdzie od niego nie odejdę. Świadomość tego, że pokój należał do mojej mamy, spotęgowała moje przywiązanie i miłość do tej sypialni. Gdy po imprezach rodzinnych nocowałyśmy u dziadków, często siadała na tym parapecie i czytała mi książkę na dobranoc. Mówiła, że od zawsze lubiła na nim przesiadywać i obserwować niebo za oknem, bo w żadnym innym miejscu nie spotkała się z lepszym widokiem na gwiazdy. Poza tym, wyjątkowo urzekał ją widok przyrody, ale na własnej skórze odczułam to dopiero po latach.

Dni przeobraziły się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Czułam się wycieńczona czekaniem. Zawsze, kiedy ktoś pukał do drzwi, serce zaczynało podrywać mi się w piersi i podskakiwać z pełną ekscytacją licząc, że kiedy zbiegnę na dół, zobaczę w drzwiach mamę i tatę. Za każdym razem jednak ogarniało mnie coraz większe rozczarowanie, aż któregoś dnia przestałam podnosić się z miejsca, gdy słyszałam pukanie.

Przestałam modlić się także do Pana Boga, który w opinii moich dziadków był „Panem świata”. Zrozumiałam, że on nie ma zamiaru zwrócić mi rodziców, chociaż wiedział, jak bez nich cierpiałam.

Podsłuchałam, jak babcia mówiła do dziadka, że jedyny czas w którym szczerze się uśmiechałam, właśnie się skończył – był to moment zbiegania ze schodów ku otwierającym się drzwiom. Mimo to, nie przestałam przesiadywać w oknie i zanosiło się na to, że spędzę przy nim kolejne lata.

Byłam dzieckiem, kiedy odeszli rodzice, jednak wraz z tym dniem skończyła się ta epoka mojego życia, która u innych trwała jeszcze przez długie beztroskie lata. Przestałam nim być z chwilą, kiedy obserwowałam, jak zakopują trumny z ich ciałami w ziemi. Stopniowo poddawałam się coraz bardziej i w niedługim czasie od ich wypadku, położyłam na szali młodzieńczą energię, wiarę, ufność i radość, pozwalając samotności i pustce opleść łańcuchy wokół mnie, skazując się przy tym na trwanie z nimi w nieskończoność.

W szkole stopniowo odsuwałam się od rówieśników, nie mając najmniejszej ochoty na spędzanie z nimi czasu i wdawanie się w głupie gry i zabawy. Wydawało mi się to niepoważne, aby spędzać czas w taki sposób wiedząc, że kiedy wrócę do domu, rodzice nie będą na mnie czekać.

Zostałam sama na świecie.

— Mama Oli zaprasza cię na urodziny. Idź, dziecko. — Kazała babcia, kiedy wtargnęła do mojego pokoju.

Kiedy usłyszałam słowo „mama”, coś we mnie zaczęło się gotować. Nie potrafiłam udźwignąć myśli, że inne dziecko może mieć mamę. Z bólem dotarło do mnie, że moja mama nigdy już nie przygotuje mi przyjęcia urodzinowego.

— Nie — burknęłam cicho.

— Ale dlaczego? Przecież lubiłaś Olę. — Babcia rozłożyła ręce w geście bezradności.

Nie odpowiedziałam. Myślę, że wiedziała, że jej pytanie było bez sensu, bo tak samo jak i ja, dobrze znała przyczynę, dla której nie miałam zamiaru ruszać się poza próg pokoju.

Pewnego dnia dziadkowie stwierdzili, że przebrała się miarka i postanowili odbyć ze mną rozmowę. Kiedy nie zeszłam na dół do salonu, mimo ich nawoływania, postanowili przyjść do mojego pokoju, gdzie jak zwykle zastali mnie siedzącą na parapecie, ze wzrokiem wbitym w niebo za oknem.

— Marysiu, posłuchaj — zaczął dziadek, który nie czuł się komfortowo, podejmując tę rozmowę — jesteś już dużą dziewczynką. Powinnaś zrozumieć, że twoi rodzice odeszli i nie mogą być już z nami. Są u Ojca, w Niebie. Każdy z nas tam kiedyś wróci, w swoim czasie.

— Kochaliśmy ich tak bardzo, jak ty i też nie możemy znieść tego, że… że… — Babcia rozpłakała się, a dziadek drżącą ręką podał jej chusteczkę. Wyglądał tak, jakby sam miał się zaraz rozpłakać. — Kochamy cię, Marysiu. Musimy ruszyć do przodu. Tego chcieliby twoi rodzice.

— Moich rodziców tu nie ma! — krzyknęłam, wybuchając szlochem. — Nie wiecie, czego by chcieli! — wybiegłam z pokoju i zamknęłam się w łazience.

Położyłam się na kafelkach, a moim ciałem wstrząsały spazmy szlochu. Nie próbowałam go powstrzymać. Ból rozdzierał mnie od środka i musiałam dać mu ujście. Dusiłam się płaczem, jednak łzy nie chciały przestać spływać strumieniami po policzkach. Patrzyłam w biały sufit i wyobrażałam sobie, że umieram, a raczej prosiłam o śmierć, by móc połączyć się z mamą i tatą.

Takich sytuacji było jeszcze o wiele więcej (tak wiele, że nie zdołałabym ich policzyć), jednak w większości razy odbywałam swój rytuał cierpienia w samotności. Nie lubiłam z nikim dzielić się tym, co przeżywam. To był mój świat. Mój i rodziców. Nie miał do niego wstępu nikt z zewnątrz, a stał się on jedynym, w którym funkcjonowałam i którego nie chciałam opuścić.

Babcia z dziadkiem zmuszali mnie, bym uczęszczała z nimi do kościoła. Kiedy rodzice żyli, nie stawiałam oporu, jednak po ich śmierci wydawało mi się szalone, abym modliła się do Boga, który odebrał mi najbliższych ludzi na świecie. Gdy miałam dziewięć-dziesięć lat, zaczęłam wyraźnie podkreślać, że nie chcę tam chodzić i za każdym razem odstawiałam „sceny”, aby dziadkowie w końcu dali mi spokój. Płakałam, tupałam nogami w podłogę, uciekałam do pokoju i zamykałam się tam na klucz. Pewnego razu nawet uciekłam tuż przed ich nosami i schowałam się w lesie. Sami nie pojechali na mszę świętą i cały czas przeznaczony na nią, musieli przeznaczyć na szukanie mnie.

Kiedy stwierdziłam, że minęła wystarczająca ilość czasu, wyłoniłam się z lasu i wróciłam do domu dziadków. Pamiętam, że dostałam wtedy niezłą burę.

— Masz karę! — krzyknął podenerwowany dziadek, który musiał poluzować sobie krawat, by móc zaczerpnąć tchu. — Nie wyjdziesz z domu przez... — urwał i spojrzał na mnie z wyraźną bezradnością.

Wiedział, że zabranianie wychodzenia mi z domu przestało być dla mnie karą.

Dziadkowie bali się o moją przyszłość i to nie bezpodstawnie. Już wtedy zdawali sobie sprawę z tego, że mogę sprawiać problemy, chociaż ku ich zdziwieniu nie miałam kłopotów z nauką (a przynajmniej nie do pewnego momentu). Dlaczego? Pamiętałam, jak tata opowiadał, że miał same dyplomy z wyróżnieniem do końca gimnazjum, na co mama dokuczała mu, że ona za to ciężko przykładała się do nauki w Liceum, w przeciwieństwie do niego.

Każde inne dziecko mogłoby puścić te historyjki w zapomnienie. Tylko, że w normalnych okolicznościach, dziecko ma swoich rodziców przy sobie i buduje z nimi tysiące innych wspomnień przez kolejne lata wspólnego życia. Dla mnie, te dla niektórych mało istotne historie, były jedyną rzeczą, która mi po nich pozostała.

Chciałam być jak rodzice i zdobywać najlepsze wyniki w klasie. Przesiadując na parapecie często rozmawiałam z nimi w myślach i obiecywałam im, że będą ze mnie dumni. Kiedy inni zmawiali pacierze do Boga, ja kierowałam swoje modły i rozmyślania do matki i ojca. Bóg przestał być dla mnie wiarygodnym, miłosiernym „ojcem” w momencie, w którym zabrał mi najbliższych i nie wysłuchał moich próśb. Byłam na niego wściekła za to, że pozbawił mnie rodziny.

Moim największym problemem zaś stało się to, że nie potrafiłam odczuwać radości.

Dziadkowie z ciotką Ewą często próbowali mnie gdzieś wyciągnąć. W końcu zaczęłam się zgadzać, bo zdałam sobie sprawę, że w żaden inny sposób nie dadzą mi spokoju. Wychodziłam z nimi i młodszymi, rozwydrzonymi dziećmi ciotki Ewy, w różne miejsca. Mój wzrok prześlizgiwał się po olbrzymich karuzelach, watach cukrowych, wymalowanych buziach, ale serce nie podskakiwało w radosnych uniesieniach. Chwilami miałam wrażenie, że stanęło w miejscu, a jedyne co noszę pod skórą to kamień, którego ciężaru nie jestem w stanie udźwignąć.

— No, uśmiechnij się wreszcie! — powtarzała często ciotka (jak i inni członkowie rodziny).

      W końcu zauważyłam, że kiedy przymuszałam się do uśmiechu, ludzie dookoła mnie łagodnieli i zaczynali dawać mi spokój.  To było dla mnie przełomowe odkrycie, ponieważ wcześniej nie wpadłam na to, że udając, że spełniam ich oczekiwania, będę mogła dalej pozostać w swoim małym świecie, razem z rodzicami.

      Na początku nie wychodziło mi to zbyt dobrze. Zazwyczaj było w tym widoczne zniechęcenie i swego rodzaju arogancja, która zamiast namalować uśmiech na twarzy, szpeciła ją nieprzyjemnym grymasem. Niemniej jednak, jak to mówią „praktyka czyni mistrza” i w końcu ludzie zaczęli radośnie plotkować między sobą, że „wracam do zdrowia”.

      Bawiło mnie to, że naprawdę mogli pomyśleć, że zapomniałam o tym, co się stało i zaczęłam „żyć dalej”. Czułam się w pełni sprawczej mocy, kiedy przechytrzyłam ich zaślepione umysły. Triumfowałam, kiedy nikt nie zauważał moich kłamstewek i tego, że nadal żyję w moim coraz lepiej strzeżonym świecie. Ludzie myśleli, że czas leczył moje głębokie rany, ale tak naprawdę były zszyte tylko cienką nicią, pod którą szerzyła się infekcja, zatruwająca mój umysł.

    Czas wcale nie leczył ran. Być może jego upływ pomagał ludziom, którzy w końcu chcieli zapomnieć i ruszyć do przodu, ale mój problem polegał na tym, że ja nie chciałam. Kurczowo trzymałam się każdych strzępków wspomnień, jakie mi pozostały.

   Z biegiem lat zdałam sobie sprawę z tego, że w moich wspomnieniach twarze rodziców stają się zamglone. Ich rysy zaczynały być zniekształcone. Czy mama miała pulchny nosek? Wydawało mi się, że dumnie unosił się w górę na czubku, ale nabierałam coraz większych wątpliwości. Czy tata miał niebieskie oczy? Myślałam, że tak do czasu, w którym babcia przy jednej z pogawędek, stanowczo upierała się, że z całą pewnością wyróżniały się zielonym pigmentem.

     Zaczęłam podkradać stare zdjęcia z albumów rodzinnych babci i chomikować je pod łóżkiem. Co wieczór, kiedy w domu gasnęły światła, a po korytarzu nie przechadzała się żadna dusza, schylałam się pod łóżko i wyjmowałam fotografie, by móc zasiąść z nimi na parapecie i wpatrywać się w ich twarze. To był święty i ulubiony moment w ciągu całego dnia.

Tylko to, że wieczorem będę mogła zatopić się w odmętach wspomnień mobilizowało mnie do tego, by pozornie funkcjonować w rzeczywistym świecie.


~*~

Wszelkie prawa zastrzeżone.


Fotografia pobrana z Pinterest.

Komentarze