ROZDZIAŁ 2 – DRUGA ŚMIERĆ
ROZDZIAŁ 2 – DRUGA ŚMIERĆ
Wpatrując się latami na upstrzone gwiazdami niebo za oknem często rozmyślałam nad tym, kim jestem. Ku mojemu rozczarowaniu, wniosek zawsze nasuwał się jeden – czułam się nikim. Cząstka, która pomagała mi rozkwitać, niczym woda kiełkującemu kwiatkowi, przepadła. Kwiat co prawda pozostał w glebie, jednak w większości miejsc uschnięty. Nikt i nic nie było w stanie go ocalić. Potrzebował do życia wody, której miał już nigdy nie skosztować.
Starałam się co prawda utrzymywać pozory tego, że żyję, ale jednak wielu zachowań nie umiałam w sobie wykształcić. Ludzie zaczęli zauważać, że biję niepokojącą obojętnością, a to sprawiało, że kręcili głową się na mój widok i uznawali mnie za skrzywioną.
Dziadkowie starzeli się i zaczynali podupadać na zdrowiu, a ja odgrodziłam się od nich grubym murem czując, że jestem daleko od tego wszystkiego. Wypełniałam podstawowe obowiązki w domu i gotowałam z babcią obiady, sprzątałam dom, jednak często bywałam poza nim, czego oboje nie mogli zdzierżyć. Często powtarzali, że jestem nie do upilnowania i jak nie drzwiami, to oknem wyjdę. To niestety nie była żadna przenośnia, lecz szczera prawda. Przez to, że nie dawałam trzymać się pod bezpiecznym kloszem, w którym dorośli chowają dzieci przed okrutnym światem, widziałam i wiedziałam więcej niż przeciętni rówieśnicy. Niestety, skutkiem tego było również to, że szybciej docierałam do zgubnych wniosków.
Zaczęłam bardziej integrować się z otoczeniem, kiedy miałam dwanaście lat. Zaprzyjaźniłam się z sąsiadem – Wojtkiem, który poznał mnie z Tymkiem, Miśką i Iwą. Często, kiedy do niego przychodziłam pograć na konsoli, oni też już tam byli. Z biegiem czasu zaczęłam uważać, że są fajni i jeśli już w jakiś sposób muszę udawać, że żyję, to tylko z nimi.
Pierwsze wymykanie z domu zaczęło się dość wcześnie, miałam niespełna trzynaście lat. Kiedy dziadkowie zasypiali, ja zakradałam się do drzwi i na paluszkach zmierzałam w stronę ogrodzenia. By nie hałasować skrzypieniem otwieranej furtki, przeskakiwałam przez płot i pędziłam na ruiny opuszczonego domu, znajdującego się na polance przy wejściu do lasu.
Kiedy przechadzałam się tam latem, robiło mi się ciepło na sercu. Zapach siana pieścił moje nozdrza. Stawał przed moimi oczami obraz taty podsadzającego mnie na balot. Trzymał mnie za rączki i nie pozwalał spaść, kiedy stawałam na nogach i zaczynałam po nim szaleńczo skakać.
Podczas wieczorów, w których wymykałam się z domu, na budowli czekali już na mnie Wojtek i Tymek. Często przychodziła tam także Michalina z Iwą.
— Co tam? — zagaiłam pewnego lipcowego wieczoru.
Tymek pochylił się nade mną z zawadiackim uśmieszkiem.
— Patrz, co ogarnąłem. — Spojrzałam na jego dłoń. Zobaczyłam paczkę mocnych papierosów.
— Skąd to masz? — spytałam zaciekawiona.
— Tata ma dość sporo takich paczek w domu. — Chłopak wydawał się z siebie wyraźnie zadowolony.
— Macie ogień? — na pytanie Wojtka, wszyscy spojrzeliśmy po sobie.
— O tym też pomyślałem. — Tymek rzucił zapalniczkę w kierunku kolegi.
Na początku w ogóle nie mieliśmy pojęcia o tym, jak się pali. Braliśmy buchy dymu do buzi i po prostu je wypuszczaliśmy. Tylko Tymek, jako starszy o trzy lata kolega (i bardziej doświadczony w paleniu) śmiał się, że tylko marnujemy papierosy.
— Trzeba się tym zaciągnąć do płuc, jak powietrzem. — Tłumaczył, ale my krzywiliśmy się na to z niesmakiem.
W końcu okazało się, że Tymek miał rację, a palenie okazało się naprawdę przyjemne. Leżeliśmy wieczorami na polance i obserwowaliśmy zachody słońca, graliśmy w piłkę i padaliśmy zmęczeni na trawę, zaciągając się kłębami dymu.
Paliliśmy, śmialiśmy się i wlepialiśmy wzrok w niebo zmieniające barwy, z niebieskiego na żółte, z żółtego na pomarańczowe, pomiędzy którymi pojawiało się coraz więcej różowego koloru, aż w końcu całość zaczynała pochłaniać czerwień. To pomagało mi chociaż na kilka chwil zapomnieć o tym, co noszę w sobie, a czego nigdy się nie pozbędę.
Po wspólnie spędzonych wieczorach wracałam niepostrzeżenie do domu, po cichutku zmierzając w kierunku swojego pokoju. Naładowana adrenaliną i intensywnymi doznaniami, siadałam w moim ukochanym miejscu, na parapecie, a w gwiazdach przyozdabiających niebiosa poszukiwałam dusz moich zmarłych rodziców. Często prosiłam Tymka o to, żeby dał mi jednego papierosa do domu, a wtedy odpalałam go i wraz z dymem wypuszczałam skrywany w sobie żal.
Na czym właściwie polegało życie? Mieliśmy egzystować obserwując, jak po kolei odchodzą od nas najbliżsi? Dlaczego mieliśmy godzić się ze śmiercią? Jak mieliśmy wytrwać tutaj, bez najbliższych nam osób? Czy nasze życie jest coś warte bez tych, których kochamy?
Wszechogarniający ból targał moją duszą i nie pozwalał jej zaznać spokoju. Kiedy wydawało mi się, że zaczyna mnie opuszczać, powracał w całkiem nowej formie, ze zdwojoną siłą. Obserwowałam, jak pająk za oknem pozbawia życia muchę. Powoli rejestrowałam, jak wciąga każdy element jej ciała. Nowe przemyślenia siały spustoszenie w moim umyśle, aż w końcu doszło do tego, że zaczęłam wyobrażać sobie, jak to jest umierać. Przed moimi oczami pojawiła się bezkresna ciemność, a wizja tego, że po śmierci może nic nas nie czekać, zaczęła napawać mnie skrajną paniką.
Czy to możliwe, że po śmierci nic nas nie czeka? Babcia z dziadkiem, jak mantrę powtarzali mi, że po śmierci czeka nas niebo albo piekło, w zależności od tego, jakimi uczynkami będziemy obdarowywać innych ludzi. Zapewniali mnie, że rodzice na pewno znajdują się teraz w spokojnym miejscu i odpoczywają po zasłużonym życiu na ziemi czekając, aż kiedyś do nich dołączymy.
Czy możliwe, że po śmierci nie ma nic?
Zrodzenie się tej wątpliwości w głowie gwałtownie sprawiło, że umarłam po raz drugi. Kolejna cząstka mnie zdawała się bezpowrotnie przepaść wraz z nadzieją, że po śmierci istnieje jakieś życie. Ta jedna myśl sprawiła, że skończyła się następna epoka w moim życiu. Pustka zdawała się triumfować nad tym, że zawładnęła mną w pełni.
Lekcje religii zaczęły wydawać się dla mnie abstrakcyjne. To, co mówił ksiądz, w ogóle nie pokrywało się z rzeczywistością. Miłosierny i wszechmocny Bóg? Gdzie to jego miłosierdzie, skoro skazał nas na życie w takim świecie?
Przepełniał mnie wstręt, kiedy przywodziłam myślami obrazy zjadanych much przez pająki, rozjechanych kotów na ulicach z zastygniętymi, wystraszonymi oczyma i ludzi, leżących jak woskowe lalki w trumnach, z zapadniętymi oczyma, chowanymi w trumnach do piachu przy pieśniach żałobnych.
Kto chciałby żyć w takim świecie, pełnym brudu i zgnilizny? Kto chciałby patrzeć na krew wylewającą się z ust ukochanych żon lub mężów? Kto chciałby funkcjonować gdzieś, gdzie wieszają w lesie psy obdarte ze skóry, dla własnej chorej, spaczonej uciechy?
Miłosierny Bóg, skazujący nas na życie w istnej Sodomie i Gomorze? W imię czego mamy funkcjonować w takim świecie?
Jedyne co widziałam w otaczającej mnie rzeczywistości, to brud i nicość. Byliśmy prowadzeni jak świnie na rzeź, każdy z tym samym wyrokiem na końcu drogi, w życiu pozbawionym celu i sensu z wyjątkiem tego, by zmierzać ku destrukcji.
Oddychało mi się ciężej, niż kiedykolwiek i przestałam się łudzić, że kiedyś zacznę wdychać powietrze bez głazu wewnątrz.
Pająk owinął sobie moje serce w sieć i mogłoby się zdawać, że już pomału zaczął je konsumować.
Nie umiałam radzić sobie ze sobą. Emocje, które próbowały całkowicie mną zawładnąć, często atakowały pozostałych członków rodziny. Najczęściej obrywało się dziadkom, którzy nie dość, że podupadali na zdrowiu, to żyli w ciągłym strachu o to, co się ze mną dzieje. Nikt jednak nie potrafił zrozumieć, jakie demony gnieżdżą się w najciemniejszych zakamarkach mojego umysłu i jak żerują na moim utrapieniu. Wynurzały się z ciemności i wołały o strawę, a ja uginałam się przed nimi i nie potrafiłam utrzymać na wodzy jarzma bólu i palącego żalu, którymi zachłannie się karmiły.
— Nigdzie stąd nie wyjdziesz! Babcia źle się czuje i musisz pomóc dziś w domu! — warknął dziadek, kiedy chciałam wyjść do Tymka.
— Nie wyjdę? — zaśmiałam mu się prosto w twarz, kiedy zakluczył mi drzwi przed nosem. — No to patrz — odparłam bezczelnie i podążyłam prosto w stronę okna, które pospiesznie otwarłam na oścież i przez które raptownie wyskoczyłam.
— Spróbuj mnie złapać, jeśli potrafisz. — Pokazałam mu język i rzuciłam się przed siebie.
Pędziłam ile sił w nogach, próbując zmylić trop i wbiegając w środek lasu, przedzierając się przez chaszcze i paprocie. Mimo to nie czułam żadnych wyrzutów sumienia, a jedynie uciechę z tego, że w końcu zaznałam wytchnienia i nie będę musiała spędzać całego dnia z dziadkami, przy których musiałam dusić własne myśli. Może i oni zapomnieli o rodzicach, ale ja nie. Nigdy nie zapomnę.
— Maryśka, tutaj — pomachał Tymek z bazy, którą zbudowaliśmy w zagajniku nieopodal jego domu.
Wspięłam się po drabinie i po chwili stałam już przed nim.
Rozsiadłam się na fotelu, który przynieśliśmy ze starego, rozlatującego się Fiata jego taty i wzięłam papierosa z paczki leżącej na ziemi.
— Chcesz? — Tymek rzucił w moją stronę puszkę, którą ledwo złapałam.
— Piwo? — spytałam zdziwiona.
— No. Mocne, ma sześć procent — odparł dumny — ale jak nie chcesz, to nie pij. Dla dziewczyn to może być za mocne. — Dodał zarozumiale.
Wiedział, że tylko mnie tym sprowokuje i nie pomylił się. Już po chwili sączyliśmy razem Dębowe Mocne. Krzywiłam się niemiłosiernie przy pierwszych łykach.
To był dzień, w którym miałam styczność z alkoholem po raz pierwszy, a później, drastycznie szybko, nadeszły kolejne takie dni.
To był pierwszy dzień, w którym miałam styczność z alkoholem, a później, drastycznie szybko, nadeszły kolejne takie dni.
W końcu dziadkowie przyłapali mnie na tym, że cuchnę piwem i tytoniem. Wcześniej nie zwracali uwagi na to, że ubrania są przesiąknięte odorem fajek, bo dziadek wypalał papierosa za papierosem, jednak jak stwierdziła babcia rozjeżdżające się żabie oczy przykuły jej uwagę.
— Żeby dziewucha, w takim wieku i taki wstyd robiła! — Machał rękami rozdygotany dziadek.
— Nie tak żeśmy cię wychowali! — Dołączyła chóralnie babcia, pochylając się nade mną i wymachując paluchem jak wahadłem.
— Nie będziesz się łajdaczyć! — Krzyki nie miały końca.
Pokrzyczą i przestaną, pomyślałam. Co niby mogli mi zrobić? Nie było nic, na czym mogło mi zależeć.
— Oddawaj telefon! I marsz do pokoju! Przestaniesz wychodzić z tymi szczunami! — Wtórowała babcia.
Telefon? Wielkie mi halo. Na gruzach zawsze spotykaliśmy się o tej samej godzinie, a do tego nie potrzebowałam telefonu. Poza tym, wieś była tak mała, że moglibyśmy się tu znaleźć z zamkniętymi oczyma.
Co prawda pomaszerowałam do pokoju zgodnie z nakazami dziadków, jednak musieli bardzo się zdziwić, kiedy mnie tam nie zastali.
Jedna z gałęzi potężnego, starego dębu rosnącego przy naszej posesji, uderzała w okno mojej sypialni. Nie wahałam się zbyt długo i weszłam na nią, by pomału ześlizgiwać się po kolejnych i uciekłam do znajomych.
Tego dnia upiłam się mocniej. Nieznane mi dotąd kręcenie się w głowie pojawiło się już podczas sączenia drugiego piwa, ale mimo to było dość zabawnie. Miśce puściły hamulce i zaczęła śpiewać piosenki z aktualnej listy przebojów, Wojtek próbował tańczyć z Iwą, która i mnie wciągnęła do kółeczka.
Trzecie piwo skutkowało tym, że obraz przed moimi oczami zaczął się dwoić, a kolejne wypalane papierosy tylko pogłębiały ten stan.
— Co ci jest? — spytała Miśka, która wypiła tylko półtora piwa.
Nie zdążyłam odpowiedzieć.
Zwymiotowałam prosto na jej białe adidasy.
Zachwiałam się na nogach i chwilę później leżałam na ziemi. Nie myślałam o niczym. Grawitacja przestała istnieć. Straciłam poczucie kontaktu z własnym ciałem. Pomimo gorzkiego posmaku wymiocin w ustach i tony piachu we włosach dotarło do mnie, że po raz pierwszy od lat nie czułam bólu. Nie czułam nic.
Komentarze
Prześlij komentarz